z sercem wezbranem wdzięcznością za każdy uśmiech, za przychylne słowo, ofiara panienki była przyjmowaną z zakłopotaniem. Chłodna wyniosłość Naci mroziła dusze nieszczęśliwych — przyjmowali datek — i ucałowawszy jej rękę, wysuwali się z pokoju.
Ponieważ od dłuższego czasu Nacia nie znalazła tak widocznej sposobności przyjścia z pomocą biednym, sakiewka, zasilana stale przez mamę, mogła dostarczyć pieniędzy na awanturniczy wyjazd. Przypuszczenie miało wszystkie cechy prawdopodobieństwa, osłabiał je tylko wniosek, że zamiast iść do kolei pieszo, mogła zażądać koni. Tymczasem, nikogo ze służby nie brakowało i konie znajdowały się w komplecie.
Wróciwszy z miasta, ogrodnik przyniósł jak codzień koszyk owoców do kredensu i już miał się oddalić, gdy spostrzegł przez okno zapłakaną nauczycielkę.
— Czego ta panna desperuje? rzekł do Ignacego. Ja gdybym tyle po łacinie umiał, poszedłbym na księdza, a ta cierpi Boży dopust i tylko płacze.
Ignacy oburknął go z gniewem.
— Cierpi! — zawołał. Komuż tu u nas tak źle, żeby miał cierpieć?
— Toż chyba nie ze śmiania oczy jej podpuchły. Zresztą ja w ogrodzie często widzę, jak lamentuje. Nasza panienka potrafi dokuczyć.
Strona:Karolina Szaniawska - Nacia.djvu/26
Ta strona została skorygowana.