Strona:Karolina Szaniawska - Nacia.djvu/34

Ta strona została skorygowana.

z samodziału. Brak obuwia przedstawiał pewną trudność, pantofelki pokurczone i wykrzywione urągały swoim wyglądem kapryśnej panience. Probowała je wszakże włożyć na nogi. Ani sposób!
— Proszę wziąć moje buciki — rzekła Marta i łącząc czyn ze słowem, zdjęła obuwie!
— Ależ dziękuję, to niemożliwe!
— Podziękujemy później — zadecydował Gucio i wziąwszy siostrę na ręce, wyniósł ją z chaty.
Po chwili wóz ruszył i skierował się na drogę.
Chłopcy zaczęli śpiewać, panienki zaś co chwila pytały Nacię.
— Jakże pani się czuje? może źle siedzieć?
— Pyszna kareta! chwalił Gustaw.
Las po rzęsistej kąpieli przedstawiał cudowny widok. Zieloność odzyskała świeżą barwę, przybrudzoną paroma tygodniami suszy. Najdrobniejsza roślina podniosła główkę, bo deszcz ją pokrzepił i nowych sił dodał. Żywiczny aromat jodeł i świerków łączył się z ostrym zapachem macierzanki, powietrze było cudowne. Konie pędziły po równej drodze, wreszcie oczom Naci ukazał się z za drzew wysoki i duży dom z werendą, na której przygotowywano właśnie do jedzenia.
Krępa jakaś dziewczyna wychyliła się z ganku.