i zszedłszy z bryczki udał się w ślad za suką. Mania została, bo deszcz padał ulewny, Ignacy zaś towarzyszył panu Borejce. Dyana rozpoczęła formalny taniec, puszczając się naprzemian, to w prawo, to w lewo, okrążała niebotyczne sosny, manewrowała pośród rozłożystych dębów z głośnem szczekaniem.
— A to nas wodzi! skarżył się lokaj. Co takie głupie stworzenie rozumie? Bałamuci tylko. Już tchu w piersiach nie czuję.
— Wróćcie na bryczkę, rzekł pan Borejko. Dam sobie rady bez was. Przemokliście strasznie — gotowa choroba.
— A pan rządca?
— Oho! nie taki deszcz z moją burką wojował! To rzemień, to skóra! Od rana do nocy może na nią padać, zanim przemoknie do gruntu.
Wyżlica naszczekiwała, węsząc pod drzewem i skrobiąc ziemię łapami.
— Doszuka się tam naszej panienki! urągał lokaj. E, panie rządco, suka z nas żartuje.
— Nie tak bardzo! zawołał litwin, biegnąc do drzewa, przy którem Dyana znalazła jakiś przedmiot.
Ignacy podreptał za nim, a gdy rządcę dogonił, pan Borejko oglądał cieniutki płatek batystu, który mu suka w zębach przyniosła.
— Czy są jakie litery?
Strona:Karolina Szaniawska - Nacia.djvu/38
Ta strona została skorygowana.