podziwiała to szczególne zjawisko. Tymczasem tuman kurzu, zaciemniający drogę, coraz się przybliżał, a gdy chwilowo układł się na ziemi, odsłonił sylwetkę powozu i dzielnej czwórki, kierowanej wprawną dłonią Kacpra — zucha, postarzałego w służbie dworskiej.
— Mama jedzie! to nasze kasztanki! wołała Nacia, powiewając chusteczką.
— Tak — tutejsze konie, rzekła panna Julia.
— Ciekawe jednak, co znaczy drugi powóz? pytała pani Borejkowa, o — tam dalej, nie widzisz, Maniu!
— Drugi? a — tak, jest i dragi, również we czwórkę.
— Pewno książęcy.
— Alboż im tędy droga?
— Kto chce i tędy trafi.
Nacia przyjrzawszy się lepiej, aż podskoczyła do góry.
— Już wiem! Już doskonale wiem, czyj powóz!
To powiedziawszy, zaczęła klaskać w ręce i pędem puściła się naprzód.
Mania próbowała ją zatrzymać, ale dziewczynka, uradowana niezmiernie, pędziła jak strzała, dla większego pośpiechu, rzucając po drodze kapelusz, parasolkę, a nawet rękawiczki. Borejkówna, uśmiechnięta pobłażliwie, zbierała to wszystko, niby niańka za dzieckiem.
Strona:Karolina Szaniawska - Nacia.djvu/52
Ta strona została skorygowana.