Obiad przeszedł wesoło. Pan Adam wracający z Paryża, miał wiele do opowiadania, a że pięknie mówił, słuchano go z zajęciem.
Natalka, usiadłszy przy wuju, pochłaniała chciwie każdy wyraz.
— Ach! gdybym tam być mogła! westchnęła kilkakrotnie.
— Zrobi się to, zrobi! — pocieszał wuj.
— Bardzo wątpię, Adasiu! zawołała pani Brzozowiecka. Niech lepiej pozna kraj rodzinny, bo lekceważy go nie znając i tylko wzdycha do zamorskich cudów.
Nacia, blizka płaczu, spojrzała na matkę z wyrzutem.
— No — no, córeczko — wtrącił wuj, ponieważ do Paryża nie jedziesz, aż może kiedyś po ślubie, przywiozłem ci ztamtąd parę drobiazgów.
— Najdroższy wujaszek o mnie pamiętał!
— Tylko — czy aby mama się nie rozgniewa?
— Czemużby, proszę?
— Będąc tam, myślałem jedynie o twojej przyjemności, dopiero teraz czuję, żem nie pedagog, córki wychowaćbym nie potrafił i widzę, że podarunki wybrane bardzo niefortunnie.
— Ach! to nie sposób!
— Czyżby tak źle było? rzekła panna Julia.
— Niestety, droga pani!
Strona:Karolina Szaniawska - Nacia.djvu/55
Ta strona została skorygowana.