Strona:Karolina Szaniawska - Nacia.djvu/57

Ta strona została skorygowana.

— Droga Zosiu — rzekł pan Adam — musisz dla córki odstąpić trochę od zwyczajów....
— Tak, braciszku, ale gdy to zrobię za trzy lata, będzie jeszcze dosyć wcześnie.
— Mamo najmilsza, najsłodsza!
— Zosiu, czy możesz jej odmówić?
— Ha! rzekła po namyśle pani Brzozowiecka — nie będę się upierała, bo jestem pewną, że Nacia rozczaruje się na czas jakiś.
Dziewczynka uściskała matkę z radości. Dzień obfitujący w przyjemne wrażenia miał się ku końcowi. Nacia chodziła z wujaszkiem dokoła klombu przed dworem, mrok zapadał, a ciepły wietrzyk roznosił woń rezedy, lewkonii i gwoździków. W pokoju stołowym nakrywano do kolacyi, lokajczyk biegł właśnie do kuchni z półmiskiem, gdy dał się słyszeć turkot i Dyana ku bramie pobiegła.
— Goście! zawołała panna Julia wychylając się przez okno. Pani Brzozowiecka wyszła zaraz na ganek.
Mały węgierski wózek, zaprzęgnięty w parę koni, stanął przed domem, wyskoczył z niego mężczyzna w białym kitlu, barczysty, z dużemi wąsami i kłaniając się pani domu rzekł:
— Jestem Marcin Brzozowiecki, stryjeczny brat Jasia.
— Witam cię, kuzynie! — zawołała ze zwykłą uprzejmością dziedziczka Zaborów. Serdecznie rada jestem, że chociaż tak późno przypo-