Strona:Karolina Szaniawska - Nacia.djvu/71

Ta strona została skorygowana.

Na staroświeckiej kanapie pod portretem Jerzego Zaborowskiego, dziadka pani Zofii, siedział chłopiec, około lat piętnastu mieć mogący, i trzymał na kolanach dziewczynkę, która zanosiła się od płaczu. O ile chłopak był silny i tęgi, a smagła jego twarz jaśniała zdrowiem, o tyle dziewczynka wydawała się delikatną i słabą.
— Waciu, Waculku — szeptała pieszczotliwie — o! mój braciszku, zostań ze mną.
— Józiu złota, wiesz, że nie mogę.
— Ach, zostań! — prosiło dziecko, głaszcząc twarz brata. Gdybyś wiedział, jak się boję, jak mi straszno. Mój Boże! czemuż mama nie zabrała mnie z sobą?! Tatko mnie wyrzuca, wyrzuca, oddaje do obcych. Waculku, mój Waculku!
— Ciężkie to bardzo, ale nie mamy innej rady. Ja po wakacyach wracam do miasta, tatko ma gospodarstwo, a ciotka Klara wyszła zamąż. Tobie potrzeba opieki.
Dziewczynka płakała dalej, mimo pocałunków i najtkliwszych zapewnień, jakiemi Wacław usiłował ją pocieszyć.
— Nigdy już nie zobaczę Majdanu, ani sroczki, ani Filusia — powtarzała z rozpaczliwem łkaniem.
Nie mogąc wytrwać dłużej w roli obojętnego widza, panna Julia weszła do pokoju i na powitanie uściskała dziewczynkę.