— Już się kochają! rzekła pani Brzozowiecka ze łzami w oczach.
— Bóg by to dał! westchnęła nauczycielka. Po śniadaniu Nacia prosiła o uwolnienie od nauk, trzeba bowiem upamiętnić pierwszy dzień Józi w Zaborach. Wyszły natychmiast obie do ogrodu i nie wróciły aż na obiad.
Dobra to rzecz mieć towarzyszkę posłuszną każdemu skinieniu, która, niby piesek, patrzy ciągle w oczy, gotowa u nóg się położyć. Zabawne stworzonko! Mówi, że piękniejszego ogrodu jak w Zaborach nie ma chyba na całym świecie, a z porzeczek i agrestu chce robić wino, „jak ciocia Klara.“ Oho! zrobi doskonale, pamięta przepis! Niech tylko dadzą szklanny gąsior duży jak ona sama a zrobi z pewnością.
— Chcesz, Naciu? pyta — narwiemy zaraz parę garncy agrestu, bo już dojrzały. Później opadnie z krzaków, albo wyschnie i będzie szkoda.
— Eh! nudna rzecz takie zrywanie!...
— Nie nudna, bo z niej będzie pożytek.
Trzeba było widzieć, z jak poważną miną wypowiedziała te słowa.
Nacia zanosiła się od śmiechu.
Odradziwszy Józi fabrykacyę win owocowych, poprowadziła ją do altanki japońskiej. Co tam było radości — ile wykrzykników.
— Ach! jakżebym chciała mieszkać w tym malutkim domku! jak tutaj ładnie!
Strona:Karolina Szaniawska - Nacia.djvu/76
Ta strona została skorygowana.