— Mieszkałabyś sama?
— O, tak.
— Nie boisz się?
— Nie — mam Bozię.
To powiedziawszy, wyjęła z za stanika srebrny medalik z Matką Boską i przycisnęła do ust.
— To po mamusi.... rzekła uroczyście.
Ogród Zaborowski, utrzymany bardzo starannie, kończył się parkiem, przerżniętym kilkakrotnie srebrną falą rzeki. Józia aż krzyknęła ze zdumienia, ujrzawszy massę wody niespokojnej i wijącej się bez ustanku, niby ciało olbrzymiego węża.
— Gdzie ona biegnie? dokąd? po co? pytało dziecię.
— Do morza, ale ty nie wiesz....
— Wiem. Ciocia mówiła co to jest morze, opowiadała o bałwanach, o burzy morkiej.
— Mądraś bardzo.
— Nie, ale słuchać lubię i pamiętam.
Łódka przyczepiona do brzegu zwróciła uwagę dziewczynki.
— A to jak się nazywa?
— To właśnie mały okręt. Nazywa się łódka. Chcesz, możemy się przejechać po wodzie?
— Do morza?
— E — nie. Do końca parku.
Strona:Karolina Szaniawska - Nacia.djvu/77
Ta strona została skorygowana.