dać? Ona zupełnie się poprawiła, ją też jeszcze kiedyś błogosławić i kochać będą ludzie!
Pewnego razu, w jakieś doroczne święto, przyjechało kilka osób na obiad. Znalazł się tam proboszcz z wikarym i kolega pana Adama, zamożny obywatel i parę bliższych sąsiadek z rodziną. Józia miała do zabawy dziewczynkę w jej wieku, tylko Nacia była zmuszona poprzestać na towarzystwie Mani. Siadła do obiadu nachmurzona i gdy wszyscy się zabawiali wesołą rozmową, milczała uparcie. Wuj Adam zapytał nawet parę razy:
— Co ci jest, Natalko?
— Nic — nic — odpowiadała.
Józia tymczasem bawiła swoją rówieśniczkę jak umiała najlepiej. Chichotały obie, gdy ksiądz proboszcz do nich z jakąś anegdotą się zwrócił.
Drażniło to Nacię.
— Czego się ona śmieje?
Nie odezwała się jednak do Józi przez czas obiadu, aż dopiero gdy ta ostatnia zaczęła krajać dwie równe porcye, rzekła półgłosem:
— Kocia służka!
— I kanarkowa! dodało dziecię z pewną dumą.
— Co to znaczy?! zawołał pan Adam spoglądając na siostrzenicę. Kolega pana Zaborowskiego powtórzył również.
— Co to znaczy?
Strona:Karolina Szaniawska - Nacia.djvu/87
Ta strona została skorygowana.