Turkot na dziedzińcu przerwał niemiłą ciszę, a po chwili przed gankiem stanął powóz zaprzężony w cztery dzielne rasowe konie. Jednocześnie Nacia wybiegła z pokoju. Ignacy, lokaj, zabrał walizę, służba rzuciła się do rąk pani, by ją pożegnać w niewyszukanych, lecz serdecznych słowach: niech Bóg prowadzi! Ubrana już zupełnie i do drogi gotowa, rozejrzała się po pokoju.
— Gdzie Nacia?
— Gdzie Nacia? — powtórzyła panna Julia — doprawdy nie wiem.
— Przed chwilą widziałem panienkę — zawołał Ignacy.
Janowa, stara niańka, pobiegła na ogród i między kwiatami, oraz w krzakach agrestu, zaczęła szukać panienki, jak gdyby kapryśnica była jeszcze maleństwem, pielęgnowanem przez nią od rana do nocy. Dawne to już lata, a Janowej się zdaje, że dopiero z rąk spuściła paniuńcię, drepczącą po dywanie różowemi nóżkami i zajętą łamaniem zabawek.
Babina biegnie przez ogród, schyla się od czasu do czasu w krzakach bzu i jaśminu, poszukuje zguby, później wpadła w lipową aleję, wytkniętą prosto jak strzelił, bo tam na samym końcu mignęła jej przed chwilą różowa sukienka. Zmęczyła się bardzo, na twarz zoraną zmarszkami wystąpiły krople potu, rozczerwieniona, ledwie dysząc, spotyka się oko w oko
Strona:Karolina Szaniawska - Nacia.djvu/9
Ta strona została skorygowana.