Za oknami szaleje burza, wicher miota się wściekle, a w kościele jak w przystani bezpiecznej, tłumno.
Płyną modły z tysiąca piersi, wstrząsanych bólem, troską, zgryzotą — niebrak też i westchnień obłudnych, mających źródło w samolubstwie. Świątynia aż drży cała.
Ściany jej teraz, to nie mury zimne, wzniesione ręką ludzką, lecz jakiś olbrzymi organizm duchowy, pełen westchnień, wzlotów podniebnych, rezygnacyi, smutku, cierpienia.
Od ślizkich płyt posadzki, której dotyka czołem marny robak ziemski, po stopniach ołtarzów, śnieżnych obrusach, figurach, błyszczących od złoceń, do nóg Ukrzyżowanego cisną się ludzkie nędze. Streszczone w dwóch, trzech słowach, a takie wymowne — ciężkie, w takim bujnym locie biegnące ku niebieskim stropom — cierpienia złych i dobrych, przyjaznych i wrogich sobie, łączą się zgodnym chórem w jeden wspólny szept boleści. Człowiek korzy się przed potęgą, która go z nicości wywiodła i jednem skinieniem może w pył roztrącić; więcej wszakże jeszcze korzy się przed dobrocią, bo ona stokroć silniejsza a bezmierna, ogarniająca światy.
Płyną więc modły, płyną prośby, bo tam ich, niby w przedpokoju pańskim, brutalna dłoń nie powstrzyma, lecz wejść im wolno wszystkim, bez względu, czy są pięknie ułożone i wzniosłe, czy w strzępy podarte, w łachmany łkań i jęków. Tylko żal samolubny wstępu tam niema, gdzie szumi krynica łez czystych i wiecznie szemrząca fala skarży się Bogu.