cy. Zacny, święty człowiek! Nie umiał zebrać majątku, niezdolny do przeniewierzeń i popełnienia niegodziwości, dążył tylko do tego, aby sobie emeryturę na stare lata zapewnić. Wysłużył zaledwie tyle, by żona jego nie umarła z głodu i poszedł odpocząć, po długiem, użytecznie spędzonem życiu. Przykro mu było rozstawać się z towarzyszką, która blizko przez pół wieku dzieliła jego dolę, umierał jednak spokojny o jej byt, pewny, że ten kawałek chleba, na który przez lat tyle uczciwie pracował, wystarczy jej do śmierci. Bóg widzi jak trudnoby wystarczył. Dawniej — tak, dawniej — ona pamięta, chleb był mniej gorzki, nie tak ciężko opłacać go było trzeba — pozostawała jej Kazia. Biedna Kazia! Czemu ona była tak zawsze milcząca i smutna. Nie skarżyła się wprawdzie ani płakała, lecz nikt nie widział uśmiechu na jej ustach. Może nosiła w sercu niezabliznioną ranę, może los dotknął ją boleśnie..? Bóg to jeden wie tylko, bo chociaż była dla matki tak serdeczna i tkliwa, niby siostra lub przyjaciółka najlepsza, nigdy jednak nie zwierzyła jej swego cierpienia. Pracowała tylko — pracowała aż do tchu ostatniego. Lekarz powiedział że zabiła się pracą. Umierając, płakała, że zostawia matkę w tak strasznem sieroctwie, wyrzekała iż ją opuszcza. Stara matka pewna prawie, że wkrótce za nią pośpieszy, bezsilna i niezdolna do życia przeżyła już od tej pory długie cztery lata... O! bo człowiek dużo przeboleć musi, dużo przecierpieć, zanim ostatnia jego wybije godzina. A przytem poznała i niedostatek. Emerytura, stanowiąca za życia Kazi nie wielką pomoc, pozostała teraz jedynym funduszem, nie wystarczającym na opędzenie codziennych potrzeb. Lecz ona tem się nie martwi, potrzeba jej tak mało...
Dziwna rzecz doprawdy, jak dziś czuje się zdrową, jak nic jej nie dolega. Nad ranem już, we śnie, ukazał się jej Franciszek, potem Ignaś, a teraz — ot tam, w kąciku, przy szafie stoi Kazia i uśmiecha się do niej... Tak, tak, to ona... blada zawsze, w czarnej sukni, z zadumanem czołem... Ach! wyciąga ręce, porusza ustami, jak gdyby chciała coś powiedzieć... Wielki Boże! przyszła, przyszła odwiedzić chorą matkę. Co za szczęście, co za radość! Czyliż naprawdę Bóg ulitował się nareszcie i pozwolił jej opuścić pozagrobowe mieszkanie..? Ignaś... Helenka... Franio... wszyscy, wszyscy są przy niej. Pokoik się zaludniał, tajemniczy goście nie naruszali jednak panującej w nim ciszy...
Nareszcie drzwi skrzypnęły i ukazała się w nich Tomaszowa, czerwona jak piwonia i bardziej stanowcza, niż przed godziną.
Strona:Karolina Szaniawska - Ostatni wtorek.djvu/4
Ta strona została uwierzytelniona.
— 13 —