Wracałem z wenty, zły na flirtowo-kramarską metodę filantropji — wściekły na samego siebie, że dałem się namówić i poszedłem. Sprawca mego odstępstwa od zasady nie bywania na tego rodzaju szopkach, Witold K., obywatel z lubelskiego, był pod urokiem jednej czy dwóch par pięknych oczu, którym złożył w ofierze dość znaczną sumkę na ubogich, patrzył więc przez różowe szkiełka i wszystkiem się zachwycał. Pomiarkowawszy że hypnoza Witolda nie prędko przeminie, bez względu na mogące stąd wyniknąć skutki, pozostawiłem go przy kiosku № 5 i ulotniłem się.
Nie byłem nigdy przyjacielem rozrywek dobroczynnych. Lubiłem w młodości bawić się, tańczyć „aż do zdechu“, ilekroć wszakże zabawa miała poboczne jakieś cele, psuł mi się odrazu nastrój. Byłem sztywny, jak gdybym kij połknął.
Maska dobrodzieja nie licowała ani trochę z moją bezfrasobliwą wesołością; czułem się w sytuacji fałszywej, która mi ciężyła. Pozostało to we mnie.
Bawić się dla zabawy, dobrze czynić dla samego dobra i w czynie takim znajdować przyjemność — po cóż u licha plątać jedno z drugiem! Dlaczego wreszcie panowie Z., W., H. mają inne swe wydatki ograniczać, panowie A., B., C., zaciągać lichwiarskie pożyczki, aby panie i panny Z., W., A., B., C., figurowały razem z księżnemi, hrabinami, żonami bogaczów, nie mniej od tamtych wystrojone na balu w ratuszu, ubogim zaś kapnęło parę albo kilka rubli. Wszak łatwiej te kilka rubli złożyć, niż wydać z kieszeni parę setek.
Podobne uwagi nastręcza mi dzisiaj każdy bal publiczny, na którym, dla tych lub owych celów dobroczynnych, gromadzą się różni ludzie. Zapatrywań moich nikomu nie narzucam, mimo iż radbym szczerze widzieć dokoła siebie