łzy gorzkie z oczu wycisnęło, ani jednak śmiałam pytać, żeby nie męczyć biedactwa, tylko pocieszałam: „uspokój się, synku, pewno sen miałeś przykry — zapomnij o nim. Nie pożywiłeś się od rana do tej pory, czczy jesteś; zagrzeję herbaty albo mleka?“ Uspokajał się powoli i nie dał mi odejść — dopiero kiedy ojca zobaczył, puścił moją rękę. Przyniosłam mleko, wypił mało wiele, potem znowu drzemał, taki zimny, blady...
Nazajutrz ojciec do kościoła poszedł — ja zostałam przy Maciusiu; trochę siedząc koło niego, trochę się krzątając, czekałam na lekarstwo, bo zaraz po nabożeństwie, miał je stary przynieść z apteki. Nie pomagało ono, ale zmniejszało kaszel, więc chociaż ulgę dawało chwilami. Ponieważ przy gospodarce nawet w święto rąk założyć nie można, wybiegałam raz poraz do kur, do prosiąt, to znowu do obory — każde stworzenie musi mieć wygodę... Coś mnie zatrzymało dłużej; — wpadam napowrót zestraszona, bojąca... Maciuś na łóżku siedzi i w okno patrzy. Gdy mnie zobaczył, całem ciałem się wyprężył i znowu takim, nieswoim głosem, krzyknął:
— Bociek!
Strona:Karolina Szaniawska - Przygody czyżyków.djvu/190
Ta strona została skorygowana.