Strona:Karolina Szaniawska - Przygody czyżyków.djvu/47

Ta strona została skorygowana.

nak nie było. Darłem się, aż pod oknem przystawały dzieci i sługi, by posłuchać mego śpiewu. Nawet stróż, osoba poważna, w miotłę zbrojna, przerywał zamiatanie i słuchał.
— Niechże go kaczki zadziobią! wołał, podając przez okno majstrowi jakiś proszek, którym obydwa nosy napychali, później zaś krzyczeli: apsik! na zdrowie! Mimo zuchowatego usposobienia, zmykałem wtedy; wszystkie ptaszki uciekały również, a Tluś pytał:
— Czy oni strzelają? wuju, szczygiełku — strzelają?
— Piękne strzelanie! żartował szczygieł. Naładowali nosy tabaką, niby strzelbę prochem, ale krzywdy z tego nie będzie. Możesz być spokojny.
— Ja też wcale się nie boję, odparłem żywo — wcale, ani trochę...
— Dlaczego uciekłeś?
— Leciałem do mamy.
— Po co?
— Tak... tak sobie.
— Złapałem cię, synku. Lubisz się przechwalać, brzydko to bardzo.
— A widzicie! a widzicie! świergotała makolągwa — żartowali z mojej Ziuzi,