— Ptaszyny! zawołał wyciągając rękę — śliczne ptaszyny! Posłyszawszy głos Franka, schowałem się za klatkę, byłbym nawet uciekł, gdyby nie obawa o Lilli.
Skoro ucieknę, a ona nie zdąży umknąć na czas, wątlejsza odemnie, zginie w tych grubych, szorstkich rękach.
— Zmykaj, szepnąłem — zmykaj na piec; nie będzie gonił, chociaż wie, że schwytałby cię bez trudności — ja zostanę.
Czując, że przyszła ciężka, może nawet niebezpieczna chwila, powiedziałem sobie: trudno, co będzie — to będzie. Nie mogłem jednak narażać Lilli.
— Ciziu, Ciziuniu, mówił słodziutko Franek — poczekaj, zapalimy papierosa. Ja wiem, że kochany ptaszek bardzo to lubi, trzeba mu przyjemność sprawić. Stary wyszedł, nikt nam przeszkadzać nie będzie.
To powiedziawszy, pełnemi piersiami dym pociągnął, a później olbrzymim kłębem puścił prosto na mnie.
Zrobiło mi się słabo, nie mogłem oddychać i przymknąłem oczy, pełne łez. Franek śmiał się, klaskał w ręce i podskakiwał, aż z kuchni przybiegła Musiałkowa.