Strona:Karolina Szaniawska - Przygody czyżyków.djvu/76

Ta strona została skorygowana.

ogłosiła go nauczycielem, kłótnie ustały; szczygieł, co prawda, nieraz jeszcze hałasował, lecz bijatyk już nie było. Wstydził się zapewne. Zyskały również na tem szczyglęta: patrzyły teraz dużo śmielej, ładnie piórkami porosły i wesołością zabawiały wszystkich.
Nadeszła zima.
Cienki płatek szyby od jej srogości nas ochraniał, szewcowa kładła do pieca wielkie czarne głazy, które potem robiły się czerwone i dawały ciepło. Sroga pani, o której szczygieł mówił nam rzeczy straszne, pozawieszała ciężkie sople lodu u dachów, zawodziła w kominie, jak gdyby kto płakał, lub rzucała w okna śniegiem.
Trzej towarzysze przyszli widać.
Litowaliśmy się bardzo nad wróblami, — ptaszyny zziębnięte i głodne szukały pożywienia. Co prawda jednak, nie było po nich znać biedy: brzuszki zaokrąglone, mina dziarska. Mądremi ślepkami zerkały na nas, a jeden, odważniejszy, stuknął dziobkiem w szybę. Zaczęliśmy z nim rozmawiać — odpowiadał śmiało.
— Bieda na dworze, pierwszy odezwał się Tluś. Zimno ci, jesteś głodny...