— A, a, panna Jadwiga jest filozofką! któżby przypuszczał!
Złośliwy uśmiech towarzyszący tym wyrazom, przywiódł mnie do ostateczności. Mama szeptała coś z Zosią w kwestyi niedzielnego obiadu, który wymagał zawsze długich debatów, ojciec grał w szachy ze starym profesorem i właśnie stracił wieżę, wszyscy byli zajęci, nikt mi nie przyszedł w pomoc, choć bezwątpienia zasługiwałam na poparcie.
— Jeśli z nas która chce pracować — rzekłam wybuchając gniewem — sama da sobie radę, nie ma potrzeby zamąż wychodzić.
— Zapewne — odparł chłodno — każda z pań może sięgnąć po laury i po kawałek chleba, o ile wytrwałość jej nie zawiedzie. Cóżem ja jednak winien, że takie jest moje przekonanie, z którem się nigdy nie ukrywam, lecz gdy sposobność się darzy, mówię otwarcie, że ponad wszelkie królowe balów, głośne piękności, utalentowane artystki, stawiam skrzętną gosposię, która nie lubi zbytecznie ufać sługom, każdego grosza pilnie strzeże, nie lekceważąc drobiazgów.
Tego już było za wiele.
— Chodź pan! — krzyknęłam, dysząc z gniewu. — Ja mu pokażę wzór doskonałości!
To powiedziawszy, powiodłam go za sobą do drugiego pokoju.
Strona:Karolina Szaniawska - Sąsiadka.djvu/13
Ta strona została skorygowana.
(Dalszy ciąg nastąpi.)