Nie to — ale że pędzą, prawda. O ósmej, stoję przed cukiernią — jakiś pan przypada do mnie... całkiem porządny pan i miniasty — oczy mu się świecą, a ręce dygoczą jak w febrze... Znam i takich — nie jedno widuję, bo noszę ludziom złe i dobre, więc milczę i słucham czego zażąda. A on mówi: moi drodzy, idzie tu o interes bardzo ważny, do którego trzeba przezorności i sprytu. Proszę pana, tłomaczę, jestem nie dzisiejszy — trafię wszędzie i wykonam podług rozkazu. Otóż powiada rozkazu jest tylko tyle: szukać. Otwarłem gębę i stoję jak malowany, a on po chwili rzecze: „uciekł mi dziś jedyny syn, cała nadzieja” i jak wybuchnie płaczem... aż mnie ciarki przeszły.
Czyżby to mój tatuś!
Cicho siedź.
Zaciekawiliście mnie bardzo... No, i cóż dalej?
Dał mi ten obrazek — (wyjmuje fotografię z kieszeni i pokazuje Knapkowi) to jest niby portrecik jego syna — i kazał szukać po mieście.
Moiściewy! taka marnota, taki dzieciak, tyle już rodzicom biedy narobił. Znaleźliście go?