nia na kilka tygodni. Miły hotel, posłać go na wystawę.
Tymczasem właściciel fury prosi nas o zapłatę. Zgoda. Dajemy mu sześć »papirków« według umowy, odtrącając, również według umowy, wydatki na »mostowe« i »drogowe«. Pan góral robi nam awanturę, żądając całych sześciu »papirków«. A to gałgan — dawaliśmy mu jeść i pić, zgodził się opłacać »rogatki«, a teraz wrzeszczy i wymyśla. Ktoś nam radził iść do »klimatyki« — ba! kiedy zamknięta. Głupstwo kilkadziesiąt centów, ale gdzież prawo? Płacimy, aby uwolnić się od wrzasków. Ten góral zresztą, to musi być wyjątek!
Po długich korowodach znajdujemy mieszkanie na końcu ulicy Kościeliskiej, to jest niby gdzieś na jakiemś przedmieściu. Godzimy się, nie oglądając go nawet, bo burza nadciąga. Idziemy po mokrej łące do jakiejś chałupy. Mój towarzysz wpada w gnój, — ja, po huśtającej się kładce, półożonej przez środek błota i mile w niem chlapiącej, wchodzę do sieni i izby. Raptem czuję silne uderzenie w głowę, pociemniało mi w oczach, zataczam się i padam na podłogę. Niewinną przyczyną tej przyjemności były drzwi, zbudowane dla dziesięcioletnich chyba pędraków, bo wysokie
Strona:Kazimierz Bartoszewicz - Trzy dni w Zakopanem.djvu/15
Ta strona została uwierzytelniona.