Strona:Kazimierz Bartoszewicz - Trzy dni w Zakopanem.djvu/17

Ta strona została uwierzytelniona.

dostarczenia kołder i poduszek. Łzy mi stanęły w oczach na myśl, na jakie udręczenie skazaną będzie moja powłoka ziemska, otarłem je jednak kułakiem i — i poszliśmy na kolacyą do dworca Towarzystwa Tatrzańskiego.
Nieliczne tam zastaliśmy grono, bo w zakładzie dra Chramca odbywał się koncert na rzecz zakupienia, obrobienia i ustawienia dziesięciu nowych kamieni na budującym się kościele. Kazałem dać sobie gulasz, boć na pograniczu Węgier powinien być lepszy, niż w Krakowie lub Warszawie. Po spożyciu jednak dwóch kawałków, uczułem jak ostatnie moje zęby czują gwałtowną ochotę do emigracyi. Więc choć żołądek mój rozwodził bolesne żale, stanąłem w obronie mych zębów i nakazałem mu rezygnacyą i milczenie.
Tymczasem na dworze szalała burza. Upusty niebios otworzyły się jak w dzień potopu, a pioruny strzelały nieustannie, ulepszonym systemem mannlicherowskim. Dworzec trząsł się od wiatru, a ja ze strachu. Wyrzekłem się pocichu wszelkich nieczystości ducha i wszelkich pożądań Zakopanego. Towarzysz mój, biegły w Falbie, uspakajał mnie twierdzeniem, iż »dzień krytyczny« jeszcze nie nadszedł. I miał słuszność — burza