Strona:Kazimierz Bartoszewicz - Trzy dni w Zakopanem.djvu/28

Ta strona została uwierzytelniona.

z nami?« — pytam górala. — »Jadę, tylko konia okuję«. I kuł najspokojniej całe pół godziny. Nareszcie gotów, aż tu jakieś nieboskie stworzenia biegną do nas i wrzeszczą. Pierwszy, który dobiegł woła: »Panowie! odstąpcie nam tę furę. Wybraliśmy się na wycieczkę, zmokliśmy do nitki, ducha w sobie nie czujemy, z mojej córki się leje, i z jej narzeczonego się leje, i zemnie się leje — okropność, zlitujcie się!« Spojrzałem na biedaków i uczułem litość. Wyglądało to okropnie — zlane, pokrwawione, podrapane, trzęsące się jak w febrze, istny obraz potępieńców. Góral obiecuje, że po nas powróci, — jedźcie więc męczennicy »wspaniałych widoków«.
Czekamy na górala całą godzinę, a tymczasem zaznajamiamy się z jakimś »jaszczurówkowiakiem« przybyłym aż z pod Wilna. Gadu — gadu o Bismarku i »Klimatyce«, o deszczu i rezygnacyi marszałka, aż wreszcie pyta nas litwinisko: czy znam Sabałę? »A któż to taki?« — zapytuję ze zdziwieniem. — »Góral, kochanieńki panie«. Ciągniemy litwina za język i dowiadujemy się, że ów Sabała jest to sobie Sabała, stary góral i nic więcej. Ba! ale Litwin twierdzi, że Sabałę każdy znać powinien, bo o nim »już w gazetach pisało, a pisma illustrowane, panie kochaneńki, podawały