zrobił swoje; nie chciał szlachcica niszczyć. Skoro jednak panowie dla panów nic nie chcą zrobić — to cóż on, biedny żydek, na to poradzi!
Rozpoczynało się „zajęcie“. Mordka wzdychał od tej przykrości, ale do każdej szafy zaglądał, każdą suknię oceniał, komody pieczętował, kanapy, siadając, próbował.
Jeśli przypadkiem szlachcic miał jeszcze trochę zboża, a bardzo prosił, to Mordka jeszcze ustępował, a przynajmniej nie szedł do dworu, tylko w oficynie przy świadkach spisywał z komornikiem protokół dyktowanych przez szlachcica przedmiotów. Wierzył na słowo... Nie chciał robić „szykany“.
Ale to była dopiero połowa roboty. Przyszedł termin licytacyi, prolongował raz, drugi... trzeci. Nie było rady! dłużej już czekać nie mógł. Trzeba się było starać o licytantów, o furmanki pod rzeczy, czasem „cichy“ układ zrobić, żeby kto targu nie zepsuł...
Kto tego nie widział, nie może mieć pojęcia, co to za robota! A ile nieprzyjemności, że człowiek upomina się o „swoje!“ Czasem potrzeba potem wnosić skargę do sądu o obelgi wszystkich gatunków, czasem i tego nie można, gdy świadków niema.
Mordka do dziś pamięta i dzieciom opowiada, jak przyjechał do Wilczych Dołów z gotowym wyrokiem na pięćset korcy pszenicy.
Strona:Kazimierz Laskowski - Żydzi przy pracy.djvu/30
Ta strona została uwierzytelniona.