odrywa bańki, a tymczasem już i trzeci pacyent zjawił się po poradę — baba z małem dzieckiem.
Fajbuś obrzuca wprawnem okiem przybyłą włościankę, z odzieży wnioskując o wysokości dyet. Jeśli przegląd wypadł pomyślnie, podsuwa stołek, mówiąc:
— Siadajcie, gospodyni! a co to powiecie?
— Dziecko mi słabuje. Cosik mu się stało. Czy aby nie „urok“?
— Zaraz zobaczymy — mówi doktór — z całą powagą bierze maleństwo za rękę i bada puls patrząc na zegarek.
Pokręcił głową.
— Źle jest.
— Olaboga! radźcież co, panie Fajbuś!
— Zaraz. Co nagle, to po dyable. Z dzieckiem trudniej, niż ze starym, bo ono przecie nie powie co mu jest, trzeba wszystko we własnej głowie ułożyć... Mogą być „krosty“... — dodaje po namyśle.
— Adyć szczepione łońskiego roku — oponuje chłopka.
— To może zęby, albo z „pokarmu“. Pokażcieno gospodyni język...
Babina spełnia rozkaz. Fajbuś z namaszczeniem dotyka palcem, przygląda się różowym mięśniom chłopki, wreszcie z widocznem zadowoleniem wykrzykuje:
Strona:Kazimierz Laskowski - Żydzi przy pracy.djvu/54
Ta strona została uwierzytelniona.