Strona:Kazimierz Orłoś - Cudowna melina.djvu/11

Ta strona została uwierzytelniona.

— Pana kolega — wyjaśniła Lenka. — Czeka już dwie godziny.
Turoń zamknął drzwi. Pochylił się nad śpiącym, mógł lekko potrząsnąć za ramię.
— Andrzej Muszyna — powiedział, kiedy gość otworzył oczy.
Tej rozmowy Lenka nie słyszała, choć dwa razy wchodziła do gabinetu. Zabrała pustą szklankę, potem kładła na biurku teczkę z korespondencją.
Może nie wiedział, co mówić? Przewodniczący — w jasnym garniturze z tropiku, opalony, przystojny — pewno go onieśmielał. Zapalili. Turoń usiadł za biurkiem. Na placu hałasował traktor.
— Heniu — mógł zacząć — Heniu...
— Wal śmiało, stary.
— Czasem tak jest w życiu...
— Nie wychodzi, co?
Zakaszlał, ręką potarł policzek. Słyszeli gwar spod budki z piwem.
— Pisali o tobie w gazecie. Nowy pan przewodniczący! Myślałem...
— Czytujesz prowincjonalną prasę?
— Gdzie ja nie byłem, stary. — Pokiwał głową.
Przewodniczący spytał ciszej: — Siedziałeś ostatnio?
— Krótko. Niecały rok.
— Co to było?
— Książeczki — westchnął.
— Kiedyś, podobno, miałeś niedobory w kasie. Lewandowski pisał. To prawda?
— Dawno, dawno.
— Co z żoną?
Wzruszył ramionami.
— Pijesz?
Nie odpowiedział. Turoń patrzył na jego znoszoną marynarkę, krawat na gumce, zakurzone buty.