Do prokuratora Wojenki poszli z Frankiem w połowie tygodnia, tak jak Muszyna obiecał. Zadzwonił przedtem z poczty, przedstawił się i zapytał, kiedy mogą przyjść.
— W jakiej sprawie? — spytał Wojenka.
Muszyna wyjaśnił, o kogo chodzi.
— Ach, o tego listonosza. No, dobrze, dobrze. Możecie przyjść jutro przed dwunastą.
Czekali w dużym holu — prokuratura mieści się w starym budynku, razem z sądem powiatowym. Wojenka przesłuchiwał dwóch młodych ludzi, podejrzanych o napad na sklep GS-u. Byli u niego w gabinecie. W holu siedział milicjant z pistoletem maszynowym. Franek próbował zagadywać:
— To ci, co załatwiali GS w Miłkowicach, prawda, panie władzo?
Milicjant burknął: — Siedź pan... — Nie powiedział nic więcej.
Kiedy tamci wyszli, Wojenka stanął w drzwiach.
— O, Słomkiewicz, dawno nie widziany gość! A to pewno redaktor. Proszę, proszę. Wejdźcie. — Podszedł z wyciągniętą ręką.
Był nieduży, krępy, w granatowym ubraniu. Trochę łupieżu leżało na wywatowanych ramionach marynarki. Twarz miał okrągłą, cały czas uśmiechał się. Posadził Muszynę z Frankiem na krzesłach, z których przed chwilą wstali tamci dwaj. W gabinecie było ciemno — okna wychodziły na ocienioną ulicę przy parku.