Strona:Kazimierz Orłoś - Cudowna melina.djvu/111

Ta strona została uwierzytelniona.

— Słucham uprzejmie — powiedział Wojenka.
— Mam pewne wątpliwości, prokuratorze — zaczął Muszyna — co do sprawy obywatela Słomkiewicza. Podobno nie podaliście mu ręki w biedzie.
Wojenka przestał się uśmiechać. Popatrzył na Franka.
— Oj, Słomkiewicz, Słomkiewicz! Wiemy, wiemy, że na prawo i lewo piszesz skargi i ludziom opowiadasz, jaka ta władza niesprawiedliwa! Nawet redaktorowi zakręciłeś w głowie, co?
Franek podniósł się nieco z krzesła. — Panie prokuratorze, ja naprawdę jestem pokrzywdzony. Ani pracy, ani renty...
— Zosiu! — zawołał Wojenka. Z sąsiedniego pokoju wyjrzała dziewczyna z jasnym, wysoko upiętym kokiem (poczuli zapach lakieru do włosów). — Przynieś, dziecko, akta Słomkiewicza! Raz, dwa!
Dziewczyna znikła.
— Oj, Słomkiewicz, Słomkiewicz — powtórzył Wojenka. — Ile ty ludziom napsujesz nerwów, zdrowia. Jakbyście rzeczywiście chcieli zmienić prawdę. A prawdy zmienić nie można, co, panie redaktorze?
Muszyna chrząknął. — Chciałbym zobaczyć te akta.
Rozmawiali chwilę o pogodzie. Potem Wojenka zdenerwował się.
— Zosiu, Zosiu! Co za roztrzepana dziewczyna! — Wstał i wyszedł z gabinetu.
Franek powiedział szeptem: — Zawiną, zawiną tę prawdę w papiery, aż tam w środku zginie! Ja wiem swoje.
Prokurator wrócił po chwili. Niósł tekturową teczkę.
— Proszę, proszę, redaktorze! — mówił od drzwi. — Nie wierzycie władzy, co? Myślicie, że będziemy obywateli krzywdzić bez powodu? Przeczytajcie sami. Proszę bardzo!
Muszyna przejrzał papiery. Była tam skarga pisana