Strona:Kazimierz Orłoś - Cudowna melina.djvu/113

Ta strona została uwierzytelniona.

brał z kolan Muszyny teczkę i uderzył po papierach. — Słomkiewicz złożył skargę. Powiedzcie sami, co na moim miejscu zrobilibyście mając do dyspozycji te materiały. Uwzględnili?
— No, może zacząłbym...
— Uwzględnili?
— Jeśli nie dałoby się...
— Uwzględnili?
— No, nie — powiedział Muszyna. — Na podstawie tych materiałów, nie.
— Dziękuję. — Wojenka uśmiechnął się. Wstał z wyciągniętą ręką. — Wybaczcie, towarzyszu redaktorze, mam za pięć minut rozprawę. — Zwrócił się jeszcze do Franka: — A ty, Słomkiewicz, nie pisz, nie rozrabiaj! Zabierz się do uczciwej pracy! Do nauki!
Franek milczał.
— Po co tracić czas i nerwy na pisanie tych wszystkich skarg, na zawracanie głowy ludziom? Do widzenia, redaktorze — mówił prowadząc Muszynę do drzwi. — Sprawa jest jasna, widzicie sami!
Wyszli i usiedli w parku, niedaleko pomnika Kościuszki. Na ławkach, naokoło, siedziało kilka kobiet, stały wózki dziecinne. Dzieci bawiły się na ścieżkach.
— Naprawdę piłeś, Franek? — spytał Muszyna po chwili.
— Jak Boga kocham, poprzedniego dnia.
— On rzeczywiście nie mógł inaczej — powiedział Muszyna. — Jak wtedy nie wzięli krwi do analizy, to co miał robić? Tamci powiedzieli, że pili z tobą i tak...
— Okrasa miał do mnie żal — Franek machnął ręką i zwiesił głowę. — Dwadzieścia jeden lat życia. Niby człowiek młody, a tylko te rybki i gołębie zostały, co, redaktorze?
— Łowisz ryby?
Franek westchnął. — Trochę kłusuję. Stawiamy pęczki na węgorze. W sobotę jedziemy ze szwagrem.