Strona:Kazimierz Orłoś - Cudowna melina.djvu/12

Ta strona została uwierzytelniona.

— Masz może dowód, legitymację? — Wyciągnął rękę.
Muszyna, krzywiąc się (dym z papierosa gryzł go w oczy), szukał chwilę w starym portfelu. Wstał, żeby podać kartonik w plastykowej okładce. Przewodniczący rzucił okiem, oddał zaraz.
— Ładnie. Honorowy dawca krwi. I nic więcej?
— Nic... — Usiadł z powrotem w fotelu. Może milczeli chwilę? Za oknem hałasował traktor.

— Co z tobą, Madziu? — pytała Stasia. — Mówiłaś, że nieciekawy: łysy, brudny, w poplamionym płaszczu.
Lenka próbowała tłumaczyć: — Miał takie oczy, wiesz?
— Jakie oczy?
— Szare.
Ale Stasia tylko śmiała się.

Kiedy wychodził z gabinetu przewodniczącego, sekretarka uniosła głowę. Błysnęła szklana kolia.
— Już pan wyjeżdża?
Muszyna pocałował dziewczynę w rękę. — Do widzenia! Mam nadzieję, że nie.
Wyszedł. Została po nim brudna szklanka, kilka niedopałków w popielniczce i nie domknięte drzwi na korytarz. Lenka siedziała w kwiatach — pelargonie na parapecie, paprotki, gęsty bluszcz na drewnianej kracie. Odgarnęła z czoła mysie włosy, spojrzała w okno.
Muszyna wypił piwo przed budką i poszedł wzdłuż niskich akacji do parku. Siedział jakiś czas na ławce, niedaleko pomnika Kościuszki. Naczelnik trzymał uniesioną szablę (na klindze ślady ptasiego kału, twarz Kościuszki szara, jakby umęczona). Spał trochę nad rzeką, w wiklinowych zaroślach — zszedł w dół, z wy-