Strona:Kazimierz Orłoś - Cudowna melina.djvu/120

Ta strona została uwierzytelniona.

— Masz parę, Mieciu — mówił z uznaniem Flacha. — Dowaliłeś mu, aż echo pod mostem odpowiedziało!
Zaśmiał się. Gęsi z sykiem uciekały spod ich nóg. Deptali po żółtych arnikach. Szeląg nie mówił nic.
Wieczorem poszedł sprawdzić, czy hippis jeszcze jest, ale nie było nikogo. I już więcej nikt nie widział małego namiotu koło mostu ani ogniska wieczorami nad rzeką. Nie słychać było cygańskich pieśni, śpiewanych ochrypłym głosem, ani brzęku gitary. Chłopcy i dziewczyny ze starszych klas przestali tam chodzić. Został tylko wypalony ślad po ognisku i trochę wygniecionej żółtej trawy w miejscu, gdzie stał namiot.

W niedzielę przed południem Reniek z niejakim Soczewińskim z tej samej klasy poszli pod kościół. Na placu, za murem z głazów, handlarze poustawiali swoje stragany z dewocjonaliami. Sprzedawano tam także odpustowe drobiazgi — gwizdki, trąbki, gliniane kogutki, diabełki klekoczące czerwonymi językami i piłeczki na gumkach. Akurat była suma — ludzie tłoczyli się przed głównym wejściem. Podzwaniały cienko dzwonki ministrantów, pachniało kwiatem lip rosnących przy kościele. Reniek z Soczewińskim długo szukali czegoś w stosach książeczek do nabożeństwa, kolorowych obrazków, medalików i różańców. Wybrali jednakowe drewniane krzyże wielkości męskiej dłoni. Kosztowały drogo — po pięćdziesiąt złotych — ale nie targowali się wcale. Zapłacili i bez słowa odeszli.
— Do zakrystii pójdźcie, chłopcy — powiedział za nimi straganiarz. — Wikary poświęci.
Nie odpowiedzieli ani nie obejrzeli się nawet. Poszli wzdłuż muru do dziury wybitej w kamieniach. Przeszli na drugą stronę.
Kościół stoi na wzgórzu — za murem teren opada