Strona:Kazimierz Orłoś - Cudowna melina.djvu/121

Ta strona została uwierzytelniona.

łagodnie w stronę łąk i drogi nad rzeką. Dalej błękitniały świerkowe wzgórza. Chłopcy usiedli na kamieniach między chwastami.
Heniek wyjął z kieszeni składany kozik, otworzył i ostrzem podważył Pana Jezusa ze srebrnej blaszki. Oderwał figurkę i rzucił pod nogi. Zerwał także tabliczkę z literami INRI przybitą małym gwoździem. Podał kozik Soczewińskiemu, a sam, przez blaszane oko, zaczął przewlekać konopny sznurek. Kiedy skończył, zrobił pętlę i zawiesił krzyż na szyi.
Soczewiński nie mógł oderwać swoich blaszek. Reniek przyglądał się chwilę, potem odebrał mu nóż i krzyżyk, mocniej przycisnął kozik do drzewa i odgiął figurkę. Na krzyżu została nieduża rysa, jak ślad blizny.
— Uważaj! — zdenerwował się Soczewiński.
Reniek potarł drzewem o spodnie, chuchnął. — Nie widać! — powiedział.
Soczewiński także przeciągnął sznurek przez blaszane oczko. Zawiesił krzyż na szyi. Nie mówili do siebie więcej. Zdjęli sandały — Reniek przyszedł w gumowych gdynkach. Złożył je i wsunął za pasek. Schylił się, żeby podwinąć nogawki spodni. Na ziemi, obok kamienia, leżał blaszany Pan Jezus. Rozkładał ręce, jakby źle mu było bez gwoździ i krzyża.
Kiedy wracali przez miasto — w rozpiętych na piersiach koszulach, długowłosi, z tymi krzyżami na pętlach z konopnego sznurka — ludzie oglądali się za nimi. Obaj byli skupieni, poważni, rozstali się w milczeniu na rynku. Dobrze, że Olszewskiego nie było, bo przeszli przez plac nieprawidłowo — najkrótszą drogą, na skos, daleko od białych pasów wymalowanych na asfalcie.