W niedzielę był u Groszków na obiedzie. Groszkowa przychodziła kilka razy do prezydium. Czekała na Turonia pod gabinetem, a kiedy wychodził, przypominała:
— Panie przewodniczący! Pięknie prosimy na dwunastą w niedzielę. Pana z żoną i tego redaktora.
Turoń obiecywał, że przyjdą, ale w sobotę po południu ciotka wyjechała i nie było z kim zostawić dzieci. Muszyna poszedł sam. Nie chciał — wymawiał się spotkaniem z Jasiem, któremu obiecał wspólny wypad nad jezioro. Turoń musiał go prosić.
— Idź, stary, idź. To bardzo dobrzy ludzie. Nie wypada.
Kiedy przyszedł, siedzieli na ławce przed domem: stary w czarnym garniturze i Groszkowa w granatowej sukience z koronkowym kołnierzykiem. Młodzi — Stach Groszek, kierowca z POM-u, i jego żona, ekspedientka ze sklepu tekstylnego (w niebieskiej sukience z mieniącej się tafty) — wynieśli z domu krzesła. Wnuk Groszka, Pietrek, w granatowym mundurku, z głową obwiązaną bandażem, czytał głośno gazetę. Przerwał, jak tylko zobaczył Muszynę koło furtki. Wszyscy wstali i poszli na spotkanie.
— Serdecznie prosimy pana redaktora — powiedział Groszek. — A gdzie przewodniczący?
Muszyna, trochę speszony, tłumaczył, dlaczego Turoniowie nie przyszli. Chciał Groszkową pocałować w rękę, ale kobieta odsunęła go łagodnie.
— To my pana redaktora powinniśmy po rękach...