Strona:Kazimierz Orłoś - Cudowna melina.djvu/129

Ta strona została uwierzytelniona.

miała, i wyszedł z kuchni. Znów potrącił rower w korytarzu. Słyszała, jak zamykał drzwi od pokoju obok. Pod oknem został niepotrzebny aparat lustrzanka. Leżał na ziemi z rozbitej doniczki.

Rano zatrzymał dziewczynę, kiedy wychodziła do prezydium. Nie ogolony, w poplamionych spodniach i zmiętej koszuli, wyjrzał z łazienki. Chwycił dziewczynę za rękę.
— Pani Lenko! — powiedział szeptem. — Przepraszam.
W sionce było ciemno, nie widziała dobrze jego twarzy. Usiłowała uwolnić rękę. Pachniało kiszoną kapustą z beczki, stary rower utrudniał przejście. Na szyi dziewczyny błysnęła czeska kolia.
— Pani Lenko — powtórzył Muszyna — gdyby pani zgodziła się zostać moją żoną, to ja gotów jestem wszystko zrobić. Zmienię się, przestanę pić. Jak Boga kocham.
Zamilkł. Woda kapała w łazience. Zadzwoniła cienko szklana kolia. I znów ramiona Lenki zaczęły drżeć. Spytała:
— Mówi pan poważnie?
— Jak Boga kocham. Widzi pani, ja chciałbym mieć kogoś...
Nie dokończył — pewno zabrakło mu słów. Lenka przestała wyrywać rękę. Stali tak w milczeniu, tylko woda kapała w łazience.
— Spotkajmy się wieczorem nad rzeką — poprosił Muszyna. — Tam na tej skarpie za ruinami. Przyjdzie pani o siódmej?
Skinęła głową. Puścił jej drobną rękę, patrzył, jak wychodziła. Zachrobotał klucz w zamku, potem kroki Lenki zastukały po płytkach chodnika i zapadła cisza.