Strona:Kazimierz Orłoś - Cudowna melina.djvu/13

Ta strona została uwierzytelniona.

sokiej skarpy za ruinami zamku, na łąkę, gdzie rosły arniki i gęsi z sykiem uciekały spod nóg. Spał z teczką pod głową, przykryty ortalionowym płaszczem, wiklinowe gałązki chwiały się poruszane wiatrem. Pachniało rzeką.
Potem wrócił do miasta i do szóstej przesiedział w restauracji „Obywatelska” przy rynku.

Inwalida Franek Słomkiewicz (lat dwadzieścia jeden, niedowład lewej nogi na skutek skomplikowanego złamania kości podudzia i zmiażdżenia rzepki kolanowej) siedział sam przy stoliku, z którego kelner Ludwiś nie zdążył jeszcze posprzątać. Franek był trochę pijany, dlatego wybierając stolik nie zwrócił uwagi na puste butelki po wódce i oranżadzie, na wpół opróżnione kieliszki, talerze z resztkami sałatki z zielonych pomidorów i pełną niedopałków popielniczkę (część niedopałków leżała na stole). Siedział podpierając głowę pięścią, laskę powiesił na oparciu krzesła i za każdym razem, kiedy Ludwiś przechodził obok, powtarzał:
— Panie Ludwiś, pozwól pan na chwilę!
Ale kelner Ludwiś nie zwracał na Franka uwagi. Franek przysypiał, potem jakieś głośniejsze słowo obok budziło go, rozglądał się po zadymionej sali, unosił nieco z krzesła i wołał:
— Panie Ludwiś, pozwól pan!
I znów Ludwiś (poplamiony biały kitel, brudne paznokcie, jęczmień na oku) mijał go w milczeniu, Franek osuwał się na krzesło, głowa opadała, zamykał oczy.
Muszynę zaczepił pierwszy: — Panie nieznajomy, uprzejmie proszę! (Muszyna rozglądał się za wolnym stolikiem.) Pan łaskawy spocznie.
Potem zaraz zaczął opowiadać o swoim wypadku.
Rok minął niedawno, jak sekretarz Miedza, wracając z rybaczówki służbową warszawą, potrącił niedaleko