zbił własnoręcznie z sosnowych desek. Były to nowe deski piątej klasy, tak zwane okorki. Na półki pod klatki w sam raz. Część desek, przykryta brezentową płachtą, leżała pod płotem.
— Skąd masz tyle tego? — zainteresował się Szeląg.
Flacha popatrzył na nauczyciela. — Nie puścisz?
— Janek, ty mnie znasz!
Rybaczyński zaczął się śmiać, ale zaraz śmiech zamienił się w kaszel. Kaszląc, jakby krztusił się, powiedział:
— Trybuna, Mieciu, trybuna.
Lenka przyszła punktualnie o siódmej. Jeszcze słońce nie schowało się za świerki po tamtej stronie. Zeszli ścieżką ze skarpy na nadrzeczne łąki i wolno poszli wzdłuż brzegu. Muszyna wziął dziewczynę pod rękę.
— Nic pan nie pił? — spytała.
— Słowo honoru, nawet piwa — powiedział. Był trzeźwy i smutny.
Usiedli nad wodą, na starym pniu wierzby. Za plecami mieli pas wiklinowych zarośli. Patrzyli na rzekę i na drugi brzeg. Most przesłoniły wikliny, nie widać było gęsi na łąkach. Czasem tylko drogą po tamtej stronie przejeżdżał wóz i wtedy słyszeli stukanie kopyt końskich na asfalcie.
Lenka pytała o przeszłość Muszyny. Mówił niechętnie. Siedział ze zwieszoną głową, patrzył na ręce. Aparat lustrzanka wisiał na pasku (później Muszyna zdjął go i położył na piasku). Dziewczyna chciała wszystko wiedzieć — skąd jest, czy miał dom, żonę, dzieci.
— Nieważne — powtarzał. — Wszystko nieważne.
Później, kiedy ściemniło się i nie widziała już dobrze jego twarzy, rozgadał się. Opowiedział o misji, jaką powierzył mu Turoń. Śmiał się.
Strona:Kazimierz Orłoś - Cudowna melina.djvu/136
Ta strona została uwierzytelniona.