Strona:Kazimierz Orłoś - Cudowna melina.djvu/137

Ta strona została uwierzytelniona.

— Wcale nie jestem redaktorem. On mnie namówił.
Milczała.
— Chciałem tu zacząć inaczej żyć. Wie pani, jak to czasem jest. Wszystko człowiekowi odejmą. Trzeba zaczynać od nowa.
Milczała.
— A tu masz: Turoń, kolega niby, a wymyślił taką rzecz. — Muszyna zaśmiał się. — Żebym chociaż wiedział, po co. Może pani wie?
Milczała. Popatrzył na nią i wtedy dopiero zauważył, jaka jest speszona.
— Czy to źle? — spytał. — Pewno pani spodziewała się, że ja jestem prawdziwy redaktor: ktoś z prasy, ważny. Teraz wszystko skończone, tak?
I wtedy nagle przytuliła się do niego, przysunęła blisko, chwyciła za rękę. Całowali się siedząc na pniu starej wierzby.
— Wyjedziemy. Czy tak?
— Tak — powiedziała.
— Jeszcze miesiąc, dwa zostanę. Potem znikniemy. Będzie inaczej, zobaczysz — ożywił się. — Zamieszkamy nad morzem. Mam dopiero czterdzieści pięć lat, to nie jest dużo, prawda?
— Tak — powiedziała.
Kochali się na wilgotnym piasku. Muszyna rozłożył ortalionowy płaszcz, tyrolski kapelusz podłożył Lence pod głowę. Noc była ciepła. Słyszeli samochody i kopyta koni na drodze po tamtej stronie. Nisko nad ziemią zapalały się i gasły świetliki.
— Lenka, Lenka — powtarzał Muszyna. Musiała dotknąć twarzy ręką zawaloną piaskiem, bo kiedy całowali się, czuł ziarenka na języku i pod zębami.
Wrócili późno — wszystkie okna za płotami, zza których wyglądały bzy, były ciemne. Lenka ostrożnie przekręciła klucz w zamku.