Strona:Kazimierz Orłoś - Cudowna melina.djvu/144

Ta strona została uwierzytelniona.

Zgięty w ukłonie stał przy drzwiach warszawy. Miedza, już siedząc w wozie, podał mu rękę.
— Dziękuję, Tarasewicz. Dbacie o lokal, nie powiem.
Kierownik aż poczerwieniał z radości.

Spod „Magnolii” samochody pojechały pod willę Gniazdowskich w uliczce za ruinami zamku. Doktor urządzał przyjęcie z okazji przyznanego odznaczenia: Krzyża Kawalerskiego Polonia Restituta.
Żony mężczyzn siedziały na tarasie. Noc zapowiadała się ciepła. Z łąk nad rzeką wiatr przynosił zapach wilgoci. Kumkały żaby.
Pani Krystyna, żona Gniazdowskiego (mówiono, że jest młodsza od męża o dwadzieścia lat), zawołała, jak tylko wysiedli z samochodów:
— Mężczyźni, wódka na was czeka. A wy co?
Gniazdowski prowadził gości ścieżką między krzakami malin.
— Prosimy, prosimy, kochani.
Weszli na taras.
Wniosek o krzyż poparł Miedza pół roku wcześniej. W rozmowach w komitecie Gniazdowski często poruszał ten temat.
— Inni — mówił — mniej zasłużeni dla miasta dostają, a ja tu pięć lat siedzę. Na nogi ci służbę zdrowia postawiłem. Poprzyj, poprzyj, Gienek!
Chodziło o poparcie wniosku, z jakim wystąpiła Rada Wojewódzka. Miedza pytał, czy Gniazdowski nie był karany.
— Przestrzegają tego — tłumaczył. — Jak miałeś z prawem na pieńku, to nie ma co. A ty, Józek... — Tu Miedza znacząco mrużył oko.
Gniazdowski przysięgał, że nie. — Wolne żarty, Gienek! W życiu z sądami nie miałem do czynienia.
— No, no! — groził mu palcem sekretarz.