Strona:Kazimierz Orłoś - Cudowna melina.djvu/162

Ta strona została uwierzytelniona.

i przód, gdy tymczasem Flacha, zadzierając głowę, mówił:
— Chodzi o to, sierżancie kochany, że chcemy do tej sprawy wrócić. Pewno pisaliście wtedy jakiś protokół czy notatkę... Moglibyście to teraz wykorzystać. Major zostanie powiadomiony. Nie będzie robił trudności.
Olszewski cały czas milczał i Jasiu Flacha zaniepokoił się.
— Sierżancie — powiedział — rozumiecie, o co chodzi? Ten człowiek rozrabia w mieście, trzeba go tego... Powstrzymać. Wy macie klucz w rękach! — Zaśmiał się znów.
— Nie — powiedział krótko sierżant. Poprawił pasek pod brodą i chciał odejść.
Flacha chwycił go za rękaw. — Panie Olszewski, to nic nie kosztuje. Przecież on wtedy wyraźnie naruszył przepisy: przeszedł źle jezdnię, nie chciał płacić! Jeszcze przy was potrzebę załatwiał. Możecie wniosek na kolegium sporządzić, a nawet, kto wie, czy nie do prokuratora? Czynnie znieważył mundur, kiedy tak na waszych oczach...
— Nie — powtórzył jeszcze raz Olszewski. Zdjął rękę Flachy z rękawa i strzepnął mundur, jakby usuwał kurz. Odszedł powoli w kierunku miasta. Nie obejrzał się ani nie zmienił tempa marszu. Kroczył jak zawsze: ręce założone do tyłu, raportówka przewieszona przez ramię, na brzuchu biała gumowa pałka.
Flacha otarł z czoła trochę potu. Usiadł z powrotem na ławce, choć nie miał już na kogo czekać. Siedział i patrzył na uniesioną szablę Kościuszki i na światło latarni w liściach lip.