Rano Baśkę zbudził gwizd za oknem. Matki nie było — o ósmej wychodziła do prezydium. Dziewczyna boso podbiegła do okna i zobaczyła Reńka. Siedział na kamiennym krawężniku naprzeciw parterowego domku. Żuł gumę. Obok leżała rzucona na bruk torba z białym napisem „Mexico”. Kawałek dalej przykucnął nad krawężnikiem Pietrek Groszek. Jego teczka wisiała na płocie, zaczepiona uchwytem o żerdź.
— Idziesz? — zapytał Reniek.
— Idę — powiedziała Baśka. Cofnęła się i tylko chwilę falowała firanka w pustym oknie.
Siedzieli potem całą gromadą nad rzeką, w gęstych wiklinowych zaroślach, niedaleko mostu. Był Reniek, Baśka (leżała z głową na jego brzuchu), Pietrek Groszek, dwie dziewczyny z jedenastej klasy (nie dopuszczone do matury) i jeszcze trzech chłopaków. Opalali się leżąc na wilgotnym piasku, wdychając zapach rzeki, iłu, trawy o długich kłujących źdźbłach, słuchając natrętnego brzęczenia much i turkotu wozów jadących przez most do miasta. Baśka powtarzała słowa piosenki zapisanej w grubym brulionie. Cicho grał tranzystorowy odbiornik. Na piasku stała na wpół opróżniona butelka jabłecznego wina, leżały dwa blaszane kubki. Nie rozmawiali prawie, Piotruś ziewał głośno, słychać było szept Baśki, muzykę, brzęczenie much.
Boża krówka powoli wspinała się na szczyt długiego źdźbła. Stanęła blisko końca. Próbowała rozłożyć skrzy-