Strona:Kazimierz Orłoś - Cudowna melina.djvu/165

Ta strona została uwierzytelniona.

Chłopak zaśmiał się. — Pijany! Nieźle musieli wczoraj popić. Teraz odsypia.
Obeszli ostrożnie Muszynę i znów zanurzyli się w wiklinowym gąszczu. Ich nagie plecy znikły przesłonięte długimi gałązkami. Na moście terkotały wozy jadące do miasta, zegar na wieży kościelnej wybił dwunastą.
Piotruś Groszek zdjął bożą krówkę ze źdźbła i rozgniótł w palcach. Chwilę patrzył na wilgotny żółty ślad na opuszkach (skrzydła biedronki drżały konwulsyjnie), potem starannie wytarł rękę o piasek.

Różnie mówiono o wyjeździe Muszyny od nas. Jedni, że to Flacha przemocą wsadził go do autobusu. Wyszli z „Obywatelskiej” późno — Muszyna był pijany, opierał się, nie chciał iść. Flacha popychał go w kierunku poczekalni.
I znów mógł zapamiętać: wahadłowe drzwi skrzypnęły, kiedy weszli, brudna podłoga, ławki z obłażącą farbą, butelka z zielonego szkła w kącie. Na ścianie, naprzeciw drzwi, rozdarty plakat „Niech żyje...” z pięścią zaciśniętą na drzewcu. Kobiety z tobołkami siedziały na ławkach.
Stali tam chwilę na niepewnych nogach, podtrzymując jeden drugiego. Muszynie kapelusz spadł z głowy. Podnosił długo.
Rybaczyński powtarzał: — Tak będzie lepiej, Andrzejku.
Na to Muszyna: — Posłuchaj, Janek...
I Flacha: — Tak będzie lepiej.
— Posłuchaj, Janek... — Podsuwał kierownikowi legitymację w szarej okładce.
— Spokojnie — mówił Rybaczyński. — Ty honorowy dawco krwi! — Śmiał się głośno.
I znów Muszyna: — Posłuchaj, Janek...