Strona:Kazimierz Orłoś - Cudowna melina.djvu/166

Ta strona została uwierzytelniona.

Później przyjechał autobus, jeden z ostatnich — ciemno już było. Wytoczyli się z poczekalni — baby powstawały z ławek, żeby lepiej widzieć. Rybaczyński podsadził Muszynę w drzwiach.
— Panie kierowco — zawołał — chory kolega!
Kierowca nie chciał Muszynie sprzedać biletu. — Chory, chory, a potem jak rzygnie!
Flacha musiał mu coś dać, bo zgodził się w końcu. Muszyna wyjechał, tak jak stał: nawet teczki nie miał przy sobie. W poplamionym ortalionowym płaszczu, tyrolskim kapeluszu na oczach. Głowa opadła mu na piersi — zasnął zaraz.
Autobus postał pięć minut i odjechał. Błysnęły okna, kiedy skręcał koło parku. Zjechali ulicą wysadzaną jesionami nad ciemną rzekę.
Kobiety powracały na ławki. Flacha odszedł niepewnym krokiem. Przed „Obywatelską” pijani chłopi śpiewali wsiadając do taksówek.

Inni mówili, że było inaczej. Podobno pił z Rybaczyńskim do czwartej. Siedzieli przy stoliku dla lepszych gości, za kotarą. Jasiu Flacha stawiał jak nigdy — już to mogło Muszynie wydać się podejrzane, ale nie zwrócił uwagi. Ludwiś dwa razy przynosił po pół litra z bufetu. Pili żytniówkę i wyborową. Flacha opowiadał o swoich interesach.
— Andrzejku, dwadzieścia patyków wpadnie! — powtarzał.
Później, objęci ramionami, śpiewali patriotyczne pieśni: „Czerwone maki” i „Rozszumiały się wierzby...” Głos Flachy słychać było w obu salach.
— Kierownik rządzi! — mówili chłopi w sali z bufetem. Z kuflami piwa zaglądali za kotarę i śmieli się.
Flacha podnosił w górę prawą rękę (w lewej trzy-