Strona:Kazimierz Orłoś - Cudowna melina.djvu/168

Ta strona została uwierzytelniona.

cer w skórzanej kurtce. Dwóch kaprali zatrzymało się za nim. Paski od raportówek przypominały koalicyjki. Olszewski stanął na baczność.
— Obywatelu poruczniku, sierżant Olszewski z Komendy Powiatowej melduje o przebiegu zajścia. Obecni tu dwaj obywatele zakłócali spokój wznosząc antypaństwowe okrzyki.
Oficer machnął ręką. — Dowód! — powiedział do Muszyny. Jasiu Flacha zakołysał się nagle i osunął pod stół. Upadł z łoskotem. Tamci nie zwrócili uwagi.
— Dowód! — powtórzył oficer. Zbliżył się do Muszyny o krok. Dwaj kaprale postąpili za nim.
Muszyna nie protestował. Wyjął zniszczony portfel, szukał chwilę, potem podał porucznikowi legitymację w szarej okładce. Oficer spojrzał na druk. Uśmiechnął się.
— Obywatel żartuje? Prosiłem o dowód, a wy mi tutaj... Honorowy dawca krwi!
Muszyna opadł na krzesło. Siedział kołysząc głową — może chwyciły go mdłości? Przewrócił napoczętą butelkę, wódka chlusnęła na stół.
— Zabierzemy! — powiedział oficer do kaprali. Odwrócił się i zaczął iść w stronę wyjścia.
Kaprale chwycili Muszynę z dwóch stron pod ręce. Opierał się i krzyczał: — Puśćcie! Puśćcie!
Przed „Obywatelską” stało sporo ludzi. Zaglądali przez okna, ciekawsi stłoczyli się przy drzwiach. Cofnęli się w chwili, kiedy zza kotary wyszedł porucznik. W chwilę później kaprale wyprowadzili Muszynę na ulicę. Ludzie przyglądali się, jak wsadzają redaktora do samochodu. Był to terenowy gazik z podwiniętą z tyłu plandeką. Muszyna jeszcze wyrywał się i krzyczał.
— Lenka! Lenka! — zawołał głośno.
Oglądał się, jakby szukał jej w tłumie, ale pewno nic