Strona:Kazimierz Orłoś - Cudowna melina.djvu/170

Ta strona została uwierzytelniona.

Rybaczyńskiego. Był przy nim do końca. Wiecie, jaką on legitymację ludziom pokazywał?
Henryk milczał.
— Halo! — niecierpliwił się Miedza. — Słyszycie mnie? Podobno honorowego dawcy krwi. Żadnej innej nie miał!
Henryk milczał. Miedza zawołał kilka razy: „Halo, halo, towarzyszu Turoń!”, ale przewodniczący nie odezwał się. Powoli odłożył słuchawkę. Siedział za biurkiem, patrzył w okno. Słychać było gwar spod budki z piwem — czasem głośniej powiedziane słowo, ktoś zaśmiał się. Przez plac przejechała milicyjna nyska. Głośnik na dachu zahuczał: „Piesi, pamiętajcie o białych pasach!” Może chciał wstać, zamknąć okno, wyjść? I siedział bez ruchu nad szklaną płytą.
Miedza odłożył w końcu słuchawkę. Wstał, zatarł ręce. Podszedł do okna. W parku oczyszczonym z kawek i gawronów panowała cisza. Ludzie szli chodnikami, młode kobiety popychały wózki, dzieci z przedszkola przechodziły jezdnię trzymając się za ręce. Józik uchylił drzwi warszawy — widać było nogi w sandałach wystające z wozu. Czytał pewno książeczkę z żółtym tygrysem.
Od strony rynku nadjechała milicyjna nyska. Kiedy skręcała w ulicę wysadzoną jesionami, głośnik zachrypiał: „Piesi, pamiętajcie o białych pasach!”
Ktoś uchylił drzwi do gabinetu. Miedza odwrócił się, uśmiechnięty. Weszła Czesia ze szklanką gorącej herbaty. Postawiła na szklanej płycie.
— Nie za wcześnie, towarzyszu sekretarzu?
— Proszę, proszę — powiedział sekretarz.
Czesia wyszła, cicho zamykając skórzane drzwi. Miedza ruszył w stronę biurka. I dopiero kiedy schylił się, już siedząc, żeby wyjąć z teczki kanapki przygotowane przez Helenkę, spojrzał na chińską różę i spochmurniał.
— Ach, te mszyce, te mszyce!