Strona:Kazimierz Orłoś - Cudowna melina.djvu/177

Ta strona została uwierzytelniona.

Mężczyzna rozejrzał się — tylko jedno okno (zasłonięte firanką) rzucało kwadrat światła na bruk. Pod płotem, w kącie podwórza, leżała sterta koksu. Tam pociągnął Renatę.
— Walduś, Walduś — mówiła.
Chwycił kobietę w pół i przewrócił. Renata jakby oprzytomniała na chwilę — zaczęła Waldka odpychać. Zwalił się na nią ciężko, sapał, podkasywał sukienkę. Krzyknęła — wtedy zatkał jej usta dużą spoconą ręką.
Niedawno spadł deszcz — koks był mokry. Pewno czuła przez sukienkę szorstkie kawałki na plecach. Ręka kierowcy była słona. Słyszała, jak koks sypie się naokoło i coraz głośniejszy oddech mężczyzny.
Potem, w zmiętej sukience z czarnymi plamami na plecach, z kosmykami włosów na czole, wracała przez puste miasto. Nie było nikogo — nawet Olszewski skończył obchód. Przysiadła na wilgotnej ławce w parku, niedaleko pomnika Kościuszki. Siedziała ze skrzyżowanymi ramionami — na gołych rękach wystąpiła gęsia skórka. W świetle latarni krople deszczu błyszczały na liściach. Poczuła zimną kroplę na szyi, jak ukłucie szpilki.
Może wtedy usłyszała pod nogami skrzek — coś otarło się o jej stopę. Schyliła się i wzięła na ręce małego rudego kotka. Był cały mokry — miał zlepione deszczem futerko. Drżał z zimna i cienko skrzeczał.
— Mój mały — powiedziała Renata. Zaczęła chuchać w złożone dłonie. Czuła, jak powoli mokre kocię przestaje dygotać. Zamruczało niespodziewanie głośno.
Wtedy wstała i zaczęła iść w stronę bliskiego domu (z okien mieszkania Leluchowiczów widać park). Trzymała złożone ręce przed sobą — starała się nie potknąć. Brudna sukienka przykleiła się do jej nóg, kosmyki włosów lepiły do czoła. Szła pustą ścieżką między drzewami. Naokoło z szelestem spadały duże krople.