Strona:Kazimierz Orłoś - Cudowna melina.djvu/18

Ta strona została uwierzytelniona.

się jasne, że nowy przewodniczący nie umie z ludźmi żyć.
— Ona, ta Myszka, nie można powiedzieć: dobra kobieta. Tylko on jakiś dziwny. Nieudany człowiek. Nie na ten czas.
Taka była o Turoniach opinia.
Wszystko zaczęło się od imienin. Ludzie dowiedzieli się, że obchodzi w lipcu — poszła do niego delegacja. Normalnie: kupili kwiatki, album, butelkę koniaku. A on nie przyjął.
— To są niedopuszczalne praktyki — powiedział podobno. — Jestem zdecydowanym wrogiem libacji w zakładach pracy. Proszę w przyszłości nigdy... — I tak dalej. Przez dziesięć minut mówił. Oni wszyscy (Lenka między innymi i Jasiu Flacha) czerwoni ze wstydu przestępowali z nogi na nogę. Kwiaty odesłał do przedszkola, album do miejskiej biblioteki, a koniak po prostu zwrócił.
Odtąd w prezydium musieli uważać. Trzeba było drzwi pokojów zamykać na klucz podczas imienin. Warty na korytarzach ustawiali, do Lenki dzwonili, żeby dowiedzieć się, czy jest albo kiedy wraca.
— Po prostu nieludzki człowiek.
Później pokłócił się z Miedzą. Z początku sekretarz — nie można powiedzieć — życzliwie do przewodniczącego podchodził. Na rybki nad jezioro zapraszał (Turoń powiedział, że nie łowi), na kolację z żoną, wydzwaniał często z komitetu.
— Towarzyszu Henryku, to, towarzyszu Henryku, tamto...
Dopiero jak raz i drugi starli się na zebraniach w radzie i na posiedzeniu egzekutywy — zmienił zdanie o przewodniczącym. Ostatnio po prostu patrzeć na niego nie może.
— Józek — skarży się czasem Gniazdowskiemu (dyrektorowi naszego szpitala) — ten człowiek do grobu