Strona:Kazimierz Orłoś - Cudowna melina.djvu/180

Ta strona została uwierzytelniona.

czący jedzie. Mówili różnie: jedni, że do centrali, inni wspominali o Ziemiach Zachodnich. Kiedy wyjeżdżali z miasta, Józik był akurat u sekretarza w gabinecie. Zobaczył ciężarówkę z meblami przez okno.
— Turonie wyjeżdżają — powiedział.
Miedza podniósł się zza biurka, popatrzył. Józik opowiadał potem, że sekretarzowi twarz zmieniła się (warga mu podskoczyła, jakby skurczu dostał). — Mącił, kopał, to i wyjeżdża — powiedział podobno. I dodał z tą zmienioną twarzą: — Chrystusek!

Reniek z Baśką czekali na pierwszą gwiazdę. Naokoło wysokie chwasty kołysały się w podmuchach wieczornego wiatru. Pachniało skoszoną za murem trawą. Czasem topole rosnące na skraju cmentarza chyliły lekko korony. Słyszeli wtedy szelest liści. Baśka nagle przytuliła się do chłopca.
— Reniu, boję się — powiedziała.
— Czego? — Próbował się zaśmiać. Pogładził dziewczynę po włosach, objął mocniej.
— Ktoś tu idzie.
— Głupia! Nikogo nie ma.
Słuchali. Od miasta niosły się dalekie głosy — czyjś śpiew, krzyk dzieci, klaksony samochodów. Bliżej, z pola, wiatr przyniósł porykiwanie bydła. Grały naokoło świerszcze. Topole szeleściły sennie.
— Nikogo nie ma, Basiu — powtórzył chłopak.
Wtedy powiedziała: — Czasem tak straszno. Żyjemy, żyjemy, a potem takie chwasty wyrosną. — Dotknęła wysokiego źdźbła.
Reniek nie odpowiedział. Wyciągnął rękę — między konarami topoli zamigotała pierwsza gwiazda. Jak świeczka zapalona wysoko.