Strona:Kazimierz Orłoś - Cudowna melina.djvu/182

Ta strona została uwierzytelniona.


Lenka przechodziła koło „Obywatelskiej” (chodziła teraz ostrożnie, z dużym, wypiętym brzuchem), kiedy wytoczyli się pijani goście. Dwóch podtrzymywało trzeciego — stanęła przestraszona, że mogą potrącić. Pijany leciał tamtym przez ręce, bełkotał, rzucał głową na boki. Kapelusz spadł na chodnik i potoczył się pod nogi Lence. Schyliła się z wysiłkiem — to był zielony tyrolski kapelusz. Na denku zostały ślady błota. Kolega pijanego (tęgi, czerwony na twarzy) podchodził uśmiechnięty. Rozkładał ręce, jakby chciał objąć Lenkę. Oddała kapelusz bez słowa i szybko odeszła.
Mogła jeszcze spojrzeć na pijanego przechodząc — stał pod murem z tą latającą głową, ślina ciekła mu z ust, bełkotał. I pewno był w zielonym ortalionowym płaszczu (tak ubranych mężczyzn spotyka się u nas często), tylko twarz miał obcą. Czerwony wciskał mu kapelusz na oczy.
Później siedziała nad rzeką, na pniu starej wierzby. Często tu teraz przychodziła. Ostrożnie, kołysząc dużym brzuchem, schodziła z wysokiej skarpy. Nie było już gęsi na łąkach i arniki zwiędły dawno. Wzgórza na drugim brzegu nikły w przedwieczornej mgle. Teraz, jesienią, tam gdzie rosły buki, widać było brąz liści, jakby drzewa stały przyprószone rdzą. Słyszała kopyta koni na asfalcie, błyskały światła samochodów. Lenka siedziała nieruchomo, podpierając brodę rękami. Czasem wsuwała dłoń w szczelinę płaszcza — kładła na ciepłym brzuchu i czuła, jak dziecko kopie nóżkami. Może uśmiechała się wtedy po ciemku?


Marzec — grudzień 1971