Strona:Kazimierz Orłoś - Cudowna melina.djvu/24

Ta strona została uwierzytelniona.

— Dzień dobry, towarzysze, dzień dobry! Dlaczego nie zaczynacie?
Usiadł na wolnym krześle, koło dyrektora Gniazdowskiego, po drugiej stronie stołu — wyjął z teczki papiery. Potem zaczął nakładać okulary. Duży metalowy futerał położył na zielonym suknie. Chwilę było cicho — zebrani słyszeli tylko sapanie sekretarza i gwar spod budki z piwem za otwartymi oknami. Przez plac, jak wczoraj, przejechała milicyjna nyska.
„Piesi, korzystajcie z białych pasów na jezdniach!” — zahuczał głośnik. Turoń wstał.
— Pozwólcie, towarzysze, że zacznę od prezentacji mojego serdecznego przyjaciela, Andrzeja Muszyny. Kolega jest dziennikarzem, pracuje w centralnej prasie. Przyjechał do nas na kilka miesięcy, aby zapoznać się z terenem i naszymi problemami. Zamierza po powrocie napisać cykl reportaży czy nawet książkę — tu przewodniczący pochylił się nad gościem — prawda, Andrzeju?
Wszyscy na nich patrzyli. Muszyna, trochę speszony, wstał i ukłonił się zebranym. Wydawało się, że zawadza mu aparat lustrzanka przewieszony przez ramię.
— Tak jest — powiedział cicho. — Reportaże.
— Otóż — mówił Turoń uśmiechając się do radnych — kolega ma do nas prośbę. Chciałby uczestniczyć w dzisiejszym zebraniu, a także, ewentualnie, w następnych. Żywi nadzieję, że we wszystkich sprawach będziemy mu udzielać niezbędnych wyjaśnień. Czy tak, Andrzeju? — I znów pochylił się nad stołem.
— Owszem — powiedział cicho Muszyna. Spojrzał między głowami Miedzy i dyrektora Gniazdowskiego na Lenkę.
— Aby formalności stało się zadość — ciągnął Turoń — pozwól no, redaktorze, legitymację!
Muszyna podał Henrykowi kartonik w plastykowej