Lenka klęczała na krześle przystawionym do parapetu i wyglądała oknem. Z ulicy widać było jej twarz między łodygami kwitnących pelargonii. Domek, w którym mieszkają z matką, jest drewniany, niski. Okna są niewysoko nad chodnikiem. Lenka patrzyła, czy z dołu, od strony miasta, ktoś nie nadchodzi. Ale był już wieczór — ta uliczka najczęściej jest pusta i teraz nie szedł nikt.
W pokoju wynajętym Muszynie czekała kolacja: kanapki z szynką i żółtym serem, rzodkiewki, pusty talerzyk przygotowany na jajecznicę i filiżanka na kawę. W małym porcelanowym dzbanuszku stała śmietanka.
Lenka co pewien czas podrzucała pod blachę, żeby woda nie przestała się gotować. Potem wracała na krzesło, rozchylała łodygi pelargonii i patrzyła na ulicę. Powoli zapadał zmierzch.
Muszyna do czternastej przesiedział w gabinecie Turonia. Rozmawiali o jutrzejszej wizycie u Miedzy. Przygotowali plan rozmowy.
— Pochodź dziś trochę po ulicach — powiedział Henryk. — Niech cię ludzie widzą.
Kilka minut po drugiej przybiegł zdyszany kierownik Rybaczyński.
— Panie przewodniczący, ja nie dojdę do ładu z tym starym! Daje mu nowe deski, a on mówi, że nie przyj-